Z poradnikami na temat
wychowania jestem do dziś na bakier, naiwnie wierzę, że wystarczy
się słuchać wlasnej intuicji. Czasem jednak takie czy inne
tomiszcze o tej tematyce przywlecze mi się do domu, więc wypada je
choćby przekartkować.
Wnioski z tej pobieżnej
bardzo znajomości są takie, że poradniki (przynajmniej te z
etykietka “konserwatywne”) dzielą się na 2 grupy.
Pierwsza z nich to
apokaliptyczno -katastroficzne. Możemy sobie w nich poczytać, że
czasy są ciężkie, wyzwania stojące przed wspólczesnymi rodzicami
o wiele przewyższają te, które stały przed poprzednimi
pokoleniami, a żeby wychować dziecko na... no w zasadzie na
kogokolwiek, należy wykazać się przemyślnością lisa, odwagą
lwa, siłą tura i czego tam jeszcze miłośnicy antropomorfizacji
nie wymyślą.
W tym celu autorzy
proponują nierzadko niestandardowe środki. Do dziś pamiętam
poradnik z nurtu chrześcijańskiego (“Dziki ojciec” Szymona
Grzelaka), doradzający zapoznawanie już czteroletnich maluchów z
kwestią, skąd się biorą dzieci. Dodam, że chodziło o
uświadamianie dość szczegółowe, a nie jakieś tam ogólniki w
stylu “z brzucha mamy”. (Jeśli intryguje was, dlaczego tak
wcześnie, chętnie napisze w komentarzu).
Ze straceńczą odwagą
kamikadze jest u mnie jednak dość słabo. No i czasem ta upierdliwa intuicja dzwoni na alarmi i podpowiada, że nei tędy droga. Na szczęście jest
jeszcze drugi nurt – tym razem pod hasłem “dasz radę wychować swoje dziecko”. Potrzeba tylko takich
drobiazgów jak dbanie o więź z nim i takie kształtowanie
własnego postępowania, żeby być dla niego wzorem. Dzieci wszak
uczą się przez obserwację. No doprawdy – kaszka z mleczkiem.
Do tego właśnie nurtu
należy książka Meg Meeker. Polski tytuł “ Jak wychować chłopca
na mężczyznę” choć bardziej pompatyczny od oryginalnego “Boys
will be boys” chyba dobrze oddaje istotę problemu. Chodzi o
prowadzenie dziecka do dojrzałości, którą nie wszyscy dorośli
mężczyżni jednak osiągają, a nawet, rozglądając się wokół
siebie, wydaje się czasem, że osiąga ją mniejszość.
Sposoby? Oprócz oparcia
wychowania na wartościach, mam wrażenie, że autorka proponuje coś
w rodzaju “dzieciństwa uproszczonego” - mniej zajęć
dodatkowych, więcej przestrzeni, mniej wypasionych gadżetów. No i
oczywiście - ten kontakt z rodzicami. Podobno wpływ rodziców zawsze
przewyższa wpływ rówieśników (trudno w to uwierzyć, ale nie
będę dyskutować), dlatego do końca nie należy oddawac dziecka
walkowerem.
Jedyne, co mnie w tej
książce martwi, to fakt, że wszystkie te w sumie trudne sprawy są
opisane tak, jakby były banalnie proste. Mam nadzieję, że stoi za
tym nie tylko wyuczony amerykański optymizm.
Ale może to właśnie
jest spójne z duchem tego poradnika. Zostawia on przestrzeń
czytelnikowi – nie zasypuja go stosem szczegółowych rad. Sam/sama musisz znależć ten punkt, w którym możesz dokonać upgrade'u swojego
rodzicielstwa.